Jak niektórzy zdążyli zauważyć, zostałam wyróżniona w konkursie na Szyciowy Blog Roku.

Wiem, że wyróżnienie to nie nagroda główna, ale dla mnie jest to duża przyjemność zostać wyłoniona z tak dużej ilości blogów. W minionym roku  postanowiłam bardziej skupić się na pisaniu bloga, żeby sprawdzić jakie przyniesie to efekty. I cóż…efekty są i to naprawdę imponujące. Przede wszystkim w statystykach, ale tez w e-mailach, które dostaję od czytelników. Jakaż jest moja radość, kiedy czytam, że ktoś przeszukał cały internet w poszukiwaniu przepisu na uszycie czegoś i dopiero po obejrzeniu instrukcji na moim blogu rozumie o co chodzi. Większej radości, chyba nie jest w stanie sprawić mi nic innego.

Pewnie są tez tacy, którzy myślą… „umie szyć, więc się popisuje  i lansuje”. Ile pracy i wyrzeczeń kosztowało mnie dojście do takich umiejętności wiem tylko ja sama. Nikt mi tego nie podał na talerzu, ale ciężka praca i to  bez jakiejkolwiek pomocy opłaciła się. Mój wielki upór i moja determinacja w końcu zaowocowała.

Moja droga do krawieckich umiejętności była długa i żmudna. Zaczęło się mniej więcej w wieku 6 lat. Ale nieśmiało, od obszywania lalek, właściwie to jednej, taką miała powabną figurkę, że nadawała się na modelkę.

Genów krawieckich nie odziedziczyłam, więc mama obrała takie symptomy za normalną kolej rzeczy  dziecięcych fanaberii. Ponieważ byłam jedynaczką, córeczką tatusia,  w miarę możliwości, spełniane były moje zachcianki, i tak w wieku 7 lat dostałam swoje nowe pianino i możliwość pobierania nauki w szkole muzycznej. Muzyka była moją drugą miłością, więc pochłonęła mój czas i myśli, a szycie poszło w odstawkę. Trochę to trwało, ale nawrót był przełomowy. W szkole średniej, kiedy to  koleżanka wyciągnęła do przerysowania  wykrój, patrzyłam na arkusz i nie wiedziałam kompletnie co to jest, i co z tym zrobić, ale kiedy mi pokazała… poległam. Niestety w tamtym momencie wykroje były towarem trudnym do zdobycia (początek lat 80-tych) przynajmniej dla mnie, więc próbowałam po swojemu. W domu na moje szczęście  pojawiła się maszyna do szycia Łucznik, którą rodzice zdobyli w tak trudnych wtedy czasach jeżeli chodzi o towar na półkach. No i zaczęło się. Uszyłam swoją pierwszą kreację, była to spódniczka i bluzka z flanelowych pieluch. Niestety, z tkaninami też nie było łatwo, ale to co mi wyszło było na tyle ładne, że nadawało się do noszenia, do dziś pamiętam zazdrosne spojrzenia koleżanek.

Maszyna poszła w ruch… nie było już odwrotu. Największy problem miałam ze zdobyciem tkanin, rodzice tak do końca nie popierali mojego, jeszcze wtedy hobby, wiec robiłam co mogłam aby jakoś te umiejętności rozwijać, więc to pociągnęło za sobą  poważne szkody w postaci wykradanych,  z maminej szafy  jej sukienek i spódnic, z których to wycinałam przeróżne rzeczy z różnym efektem, w zaciszu swojego pokoju i oczywiście potajemnie.

Tak było do momentu mojego pójścia do pracy. Zgodnie ze swoim wykształceniem rozpoczęłam pracę w przedszkolu, jednak moje całe popołudnia wypełniała nauka sztuki krawieckiej. Los się  do mnie uśmiechnął w kwestii literatury fachowej. Sąsiadka mieszkająca nade mną, była szczęśliwą posiadaczką niemieckich wydań Burd. Jej pomoc niestety ograniczała się jedynie do użyczenia czasopism. Wielkie pokłady determinacji sprawiły, że w krótkim czasie pojęłam co w trawie piszczy, a czas poświęcony na naukę zaowocował pierwszymi uszytymi dla siebie i dla kogoś kreacjami. W tym momencie zostałam posiadaczka pierwszych, prawdziwych, stałych klientek. Niestety, krawiectwo ciągle było zajęciem dodatkowym, ale non stop rozwijanym i doskonalonym. Po drodze, udało mi się wykończyć kilka maszyn do szycia, kupionych czasami za ostatnie albo nawet pożyczone pieniądze ale jak się  człowiek uczy to musi dużo ćwiczyć (:

Klientki, pojawiały się jak grzyby po deszczu, wraz z nowymi klientkami też nowe wyzwania, i tak w niedługim czasie otworzyłam swoja pierwszą pracownię, wyposażoną w zupełnie nowy sprzęt.  Niestety, były też tego czarne strony, klientki przyprowadzały kolejne i każda z nich chciała być „dopieszczona” i traktowana z bezgraniczną uwagą.
Czasami,  tyle ich  przewinęło się przez cały dzień, że  nie zdołałam uszyć ani jednej rzeczy. Zabierałam wszystko do domu, aby  z czymkolwiek zdążyć, kosztem domu, rodziny i permanentnym zmęczeniem. Tak wytrwałam kilka lat, klientki wyssały mnie do cna, wierzcie, potrafią…stanęłam przed poważną decyzją.

To nie mogło tak dłużej trwać. Postanowiłam, że zamknę pracownię, zostawię najfajniejsze i najlepsze klientki, reszta idzie w odstawkę. Oj… nie było to łatwe, przez długi jeszcze czas zaczepiana byłam na ulicy z prośbą o uszycie, czasami ulegałam, ale w końcu musiałam być twarda. Ogłosiłam wszem i wobec, że  już nie szyję, poczta pantoflowa zadziałała i w końcu nastał spokój.

Moje stałe, cudowne klientki wiedzą, że nie ma mowy o kimś nowym i nawet nie próbują mi nikogo podsyłać (: (zagroziłam, że jak będzie nowa klientka, nie będę miała czasu dla nich, zrozumiały). Od kilku lat szyje na specjalne zamówienia przez internet, zaistniałam w blogosferze i znaleźć mnie można też na portalu Burdy Polska. Myślę, że przeszłam długą i trudną drogę, wyciągnęłam mnóstwo lekcji a teraz mam kolejne plany, które mam nadzieje zrealizować w tym roku i najbliższych latach.

Jeżeli dobrnęliście do końca, jest mi miło, mogliście poznać moje zmagania ze zdobywaniem wiedzy i poznawaniem tajników szycia. Może niektórzy zmienią o mnie zdanie, na lepsze może  na gorsze, ale przynajmniej wiecie, ze nie zawsze wszystko spada innym z nieba tak jak mogło by się wydawać i było w moim przypadku.

Teraz to już tylko coś na pocieszenie oka (:

Sukienka, którą ostatnio uszyłam, przyszła mi do głowy całkiem niechcący, kiedy to zaczęłam wyciągać, rzeczy na wiosnę i lato. Wpadła mi w ręce sukienka uszyta w zeszłym roku (ta dwukolorowa na zdjęciu poniżej) przymierzyłam i stwierdziłam, czemu by nie uszyć takiej wersji ale w jednym kolorze. Z moich zasobów wyciągnęłam coś na podobieństwo dzianiny, bardziej przypomina mi  tkaninę, ale faktycznie jest dzianiną. Cienka, ale w chwycie raczej taka konkretna, kupiona w sklepie stacjonarnym na bluzkę. Na moje szczęście, kupiłam z rozmachem bo jakieś 1,70 i wystarczyło na sukienkę. Dorzuciłam od siebie, takie fikuśne wiązania, żeby było ciekawiej i muszę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolona z efektu końcowego.

Sukienka to wykrój 103 z Burdy 3/2016. Na dole zamieszczam sukienkę z zeszłego roku dla porównania, jaki efekt można uzyskać, szyjąc z dwóch różnych tkanin. Wyszła wersja na co dzień i wersja bardziej elegancka.
Sukienka jest w kolorze intensywnej fuksji, czasami słońce mocno naświetlało zdjęcie.

Jak zrobić takie wiązanie pokazałam TU